1st lut

Otwieram oczy. Obok wtulony we mnie pies. Na dworze dziwnie jasno. Zerkam na zegarek – dziesiąta. Chwila niepokoju i… błogi uśmiech. Mam urlop. Mąż z dziećmi wyjechał na narty. Jestem sama w domu. Hurrra!

Schodzę na dół w piżamach, zarzucam długą zimową kurtkę, wkładam śniegowce, czapkę, przywołuję psa i wychodzę na spacer. Bez makijażu, bez telefonu, bez planu dnia. Zimny wiatr spędza z oczu ostatnie ślady snu. Pies merda ogonem, pociąga smycz, zachęca do biegu. Nabieram powietrza w płuca. Oddycham pełną piersią. Czuję się wolna.

Dzika radość
Adrenalina uderza do głowy. Śmieję się sama do siebie. Po powrocie ze spaceru nastawiam kafetierkę. Po domu rozchodzi się zapach świeżo zaparzonej kawy. Wrzucam płytę Comy i ustawiam głośność na maksa. Szyby w oknach drżą, a ja czuję dziką radość.

„Ja tańczę, a niebo, niebo gra…”
Przede mną trzy dni samotności. Trzy dni tylko dla mnie. Już zapomniałam jakie to cudowne uczucie. Z kąta pokoju kuszą mnie sztalugi, na półce rozpoczęty i cudownie wciągający „Shantaram”, na biurku laptop i myśl „a może napiszę kilka kolejnych stron książki?” Na razie wybieram łyżwy. Upaja mnie świadomość, że mogę robić wszystkie te rzeczy kiedy chcę, ile chcę i jak chcę.

I pomyśleć, że czekałam na to całe czterdzieści lat
W końcu mogę zadbać o własne potrzeby. Dzieciństwo, okres dojrzewania i młodości pozbawił mnie tego przywileju. Jako najstarsza z czwórki rodzeństwa zawsze miałam „coś do roboty.” Poranne zakupy, popołudniowe zakupy, sprzątanie (bo jestem najstarsza, więc nejlepiej potrafię), opieka nad młodszym rodzeństwem (zawsze, gdy na podwórku była najlepsza zabawa). Bardzo szybko na moje barki spadło brzemię odpowiedzialności, także finansowej. Już jako nastolatka rozpoczęłam życie na własny rachunek. Potem studia – i walka o stypendium naukowe, żeby było za co opłacić akademik, pierwsza praca – i spinanie wydatków od pierwszego do pierwszego, bo nie było od kogo pożyczyć. Później małżeństwo, trójka dzieci, w końcu pies. Doba zawsze za krótka, obowiązki do granic możliwości rozciągnięte pomiędzy rodziną a życiem zawodowym.

Moje pięć minut
Więc czerpię, z tych kilku dni, ile się da. Śpię do południa, w lodówce mam tylko szprychy (w napadzie głodu z resztek warzyw zawsze mogę zrobić jakąś sałatkę), chodzę na spacery z psem delektując się ciszą wokół, czytam, maluję, piszę. I kto mi zabroni? Nawet ta sterta prasowania nie jest mi w stanie popsuć humoru. Chwilo trwaj!

Comments (0)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *